Pewien jastrząb,
co życie całe
spędził w górze,
podczas jakiejś
wyprawy zakochał się w kurze.
Różne dziwy się
dzieją,
gdy w grę
wchodzi miłość.
Jastrząb z kurą
w ogromną
popadli zażyłość.
Jemu
jedno
szczególnie przypadło do smaku,
to, że kura jest
inna od znanych mu ptaków,
że spokojna,
że cicha,
że nigdzie nie
lata,
że poza swym
podwórkiem już nie widzi świata...
I to były, jak
sądzę, te powody główne,
że jastrząb
wybrał kurę, a nie jastrzębównę.
Jej z kolei
ogromnie
podobało w nim się,
że w każdej
chwili usiąść może gdzieś na gzymsie,
i na wieży
i wyżej,
wiele wyżej
jeszcze,
gdzieś na
chmurach, co w sobie kryją zimne deszcze,
a mimo to,
wbrew swojej
jastrzębiej naturze,
woli dreptać po
ziemi
przy niej,
przy swej kurze.
Tak go zresztą
po jakimś czasie opętała,
że gdy wzlecieć
miał chętkę,
płakać
zaczynała,
jemu żal się
robiło,
szedł,
przepraszał kurę
i przysięgał, że
nigdy nie poleci w górę.
Dziś,
Po latach,
Gdy kura całkiem
mu obrzydła,
Opuścić jej nie
może, bo nie niosą skrzydła.
Odwykły.
Nic mu na to już
pomóc nie mogę...
Jastrzębie inne
z tego niech mają przestrogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz